Krutynia 13-18 września

Relacja Lucy

Z Bosmanem nie ma żartów, gdy planuje spływ. Poznałam już tę jego organizacyjną ‘powagę’ turystycznych przedsięwzięć. Krutynię wymyślił jeszcze w sierpniu. Drobiazgowo rozpisywał kolejne dni. Wszystko jest przemyślane. Na improwizację tylko maleńki margines. Ma być podyktowany głównie pogodą – jeśli by lało, to zwinęlibyśmy się do Wojtka, który akurat przyjechał do swojego domku w Koczku i był naszą bazą, a w domyśle ratunkiem.

Do naszej trójki (Bosman, Himalaja i ja) niespodziewanie dołączyli ‘Górale’ – Kuba i Mateusz. Ale miła niespodzianka! I co się dzieje? Następuje pierwsza zmiana! Jedziemy w sobotę, a nie –jak wcześniej było planowane- w niedzielę. Siedzę więc z piątku na sobotę nad robotą do porannej szaróweczki. W międzyczasie piekę szarlotkę i kończę robić dobre jedzonko do słoików, bo 16-ego Bosman ma urodziny i chcę, żebyśmy jakoś to obeszli.

Bosman z Himalają przyjechali do Pustników nad jezioro Gielądzkie po południu, ‘Górale’ wieczorem, ja niedługo po nich. Musiałam się troszkę zdrzemnąć na stacji benzynowej. Radosne przywitania, szybkie rozbicie namiotu, kajaki na brzeg i….można już zrobić to, co lubimy takiego dnia najbardziej. Zasiąść, cieszyć się, jeść i próbować niesamowitych nalewek, które w straszliwej ilości przywiózł Mateo. Otworzył swój kuferek, a tam było wszystko, czemu można było nadać postać płynu z nieprawdopodobną ilością procentów. I co kolejna buteleczka, to smaczniejsza zawartość.

Upojny wieczór zakończony został śpiewami i panowie w swoich namiotach przyjęli pozycję poziomą.

Dzień pierwszy

Poranek wita nas słoneczkiem i nieskazitelnie rześkim powietrzem. Jezioro z przezroczystą wodą na wyciągnięcie ręki. Czas wstać, ale coś ta moja głowa.. Zaczyna mi wyglądać na to, że wczoraj ‘dama lekko wyszła z fasonu’… Rozglądam się, czy mam bratnią duszę w cierpieniu. O, jest Himalaja, klęczy biedak.. Dopiero po dłuższej chwili zaczynam rozumieć, że choć trzyma głowę w krzaku, to raczej niczego tam nie szuka. Co do mnie, to muszę trochę wolniej chodzić, no i nie myśleć, że trzeba dzisiaj przepłynąć dwadzieścia parę kilometrów.

Kuba z Mateuszem pojechali postawić samochody u Wojtka. Oj, dobrze! Jest jeszcze chwila wytchnienia – ja pod drzewem, Himalaja na wznak na pomoście. Zdradziecki Bosman chodzi i robi nam zdjęcia.

Schodzimy na wodę. Po Ibupromie znowu widzę, jaki piękny jest świat, ale gdy Mateusz kusi, dzwoniąc nożem w buteleczkę, że ‘międzymiastowa’ na linii, to w popłochu odpływam, pozostawiając ‘przy telefonie’ Bosmana, który lubi rozmowy mające dobry smak.

Bujamy się na fali. Przed nami jezioro zasnute błękitną mgłą rozwiewaną przezroczystymi smugami przez lekki wiatr. Kuba zadowolony zamachał wiosłami i zniknął na horyzoncie. Mateo cieszy się, że wokół tak pięknie, mówi, że od bardzo dawna marzył, żeby popłynąć Krutynią. I nagle się udało. Zrobiła się pogoda, praca niespodziewanie odpuściła, żona dała dyspensę i jest teraz szczęśliwy. Ale ładnie opowiada o tej swojej Kasi! Dużo ciepełka. Miło słuchać. Bosman gapi się w mapę. Jest przejęty. Ma się wszystko udać. No nie, ma się bardzo, bardzo udać! Jest perfekcjonistą. Kpimy sobie troszkę z niego, że spina się, jak agrafka. Himalaja ma zieloną twarz, na którą zapracował wczoraj rzetelnie. Mimo to dzielnie wiosłuje patrząc przed siebie nieruchomo. Ma stale brać lekarstwa, które odstawił wczoraj. Dzisiaj definitywnie odstawił kubeczek, którego wieczorem, wraz z pilnie uzupełnianą zawartością nie wypuszczał z rąk aż do zaśnięcia. Rano wrzucił go z obrzydzeniem do samochodu, żeby odjechał do Wojtka i nie kusił. Przyszłość wkrótce pokazała, że przyjemnościom trudno się oprzeć. Mam przeświadczenie, że Himalaja nie tknął pigułek przez cały spływ.

Jest niesamowita pogoda. Słońce i ciepło jak w lecie. Oszałamiająco świeże powietrze. Wokół kompletna pustka. Tafla jeziora lśni jak płynna rtęć, brzegi porośnięte lasem przybrały niebiesko- granatowy odcień na tle błękitnego nieba. Z tym bajecznym obrazem w oczach doganiamy Kubę, który w trzcinach szuka ujścia strugi, którą mamy przepłynąć na jezioro Lampackie. Jest! Woda płytka i cholewka!- coraz jej mniej. Wysiadamy, puszczamy kajaki wolno, potem je ciągniemy, a potem woda znika i dalej już tylko wilgotne kamienie zmieszane z kawałkami cegieł. No, kurcze!

Nie jest to koniec świata, bo struga ma około kilometra, a już zrobiliśmy dwie trzecie. No, ale dalej kajaki trzeba nieść.. tego nikt się nie spodziewał. W zasięgu wzroku mam mostek, a na nim kilka osób, z którymi rozmawia Kuba i Mateusz. Słyszę wesołe głosy.

- No, rzekę nam wypili – Mateo macha w moim kierunku. Wspinam się na mostek i widzę, że publiczność jest o wiele bardziej liczna, obojga płci, a wszyscy w dobrym humorze. W czarnych skórach z emblematami, wytatuowani mniej, lub bardziej, opierają się o swoje lśniące motory. Wszyscy na oko w naszym wieku. Przyglądają nam się zaciekawieni i rozbawieni. Jeszcze nigdy nie widzieli min kajakarzy, którym się rzeka skończyła!

-Ojej, ale jesteście ładni! Ale piękne maszyny.. Zachwycam się, bo takie stado motocyklistów robi wrażenie. Właśnie wracają ze zlotu do swojego Giżycka i wpadli w te okolice, żeby obejrzeć pałac neogotycki z XIX wieku, o ten tutaj koło mostka, ale już go wykupiono i ogrodzono siatką. Prywatny. Jednej atrakcji zabrakło, ale nie żałują, bo pojawiła się jeszcze lepsza – my. Stajemy wszyscy razem, fotografujemy się i wygłupiamy. Z obu stron lecą dowcipy. Pomysł, żeby zrobić zlot kajakowo –motocyklowy działa na wyobraźnię. Co robicie na takich zlotach – pytam uśmiechniętej dziewczyny obok mnie. –Pijemy- odpowiada rozbrajająco. Są weseli, przyjacielscy, zrelaksowani i trzeźwi i odjeżdżają po niedługim czasie żegnając się z nami uprzejmie i ciepło.

Taaak, wszystko fajnie, ale kajaki same nie pójdą. Panowie biorą się za noszenie. Bosman w tych swoich piankowych kapciach ślizga się na kamolach i jak to Bosman – bo to nie pierwszy raz - nic nie mówi, że pokaleczył sobie kolano. Pewnie myśli, że jak je obtarł ręką posmarowaną mokrym brudkiem, to będzie git. Przyszłość pokazała, że konieczny był antybiotyk i opatrunek.

Z jeziora Lampackiego bliziutko już na wąski Lampasz, z którego wypływa Krutynia. Nazywają ją tutaj Sobiepanką. Piękno okolicy całkiem niespotykane. Następne rynnowe jeziorko. Woda jak kryształ. I znowu rzeką. Potem małe, otoczone lasem jeziorko Kujno i śliczny odcinek Krutyni aż do jeziora Dłużec. A tam, na końcu Dłużca czeka nas przenoska. Ładny kawałek. Bardzo się przydaje wózek kajakowy Hamalaji. Otrzymał go kurierem w ostatniej chwili przed wyjazdem. Strasznie ciężkie te kajaki. Najcięższe chyba Bosmana i mój. Niby pakowałam się naprawdę oszczędnie, ale mam sporo jedzenia w słoikach. Jak już zrobimy elegancką kolację, to wywalę szkło. Do jakiegoś kosza, ma się rozumieć. Ubędzie kilka kilogramów. Bosman zawsze ma łódź podwodną. Bety i spanie na pokładzie, a pod pokładem puszeczki z piwem w słusznej ilości. Gdy wsiądzie, linia wody zaznacza się nieco poniżej kołnierza kokpitu. Gdy kajak Bosmana pływa normalnie, to znaczy, że czas do domu. Himalaja też waży, bo nawkładał do tego swojego Prijona cudów. Najbardziej mnie śmieszy wielka filiżanka z półcentymetrowego szkła. Waży pewnie ze dwa kilo. No, ale ma wózek. Kuba spakował się minimalistycznie. Ma kupę miejsca u siebie w łódce. Wtryniłam mu pierwszego dnia swoje kalosze i zapomniałam, bo się nie przydawały. Znalazł na nie miejsce- do ostatniego dnia bez skargi. I jeszcze grzybów nawkładaliśmy mu do bakisty, jak się nam trafiły kanie po drodze. Mateo mi powiedział, że efekt pakowania Kuby osiąga się bardzo prosto. W ostatniej chwili należy podjąć decyzję o wyjeździe, złapać namiot, śpiwór i siemię lniane do jedzenia. Woda jest w jeziorze. Tyle. Po podniesieniu kajaka Mateusza uznajemy, że tylko ten trzyma się uczciwej normy.

No i wreszcie jesteśmy na Białym! W popołudniowej poświacie wyłania się przed nami Owcza Wyspa. Tam płyniemy.

Piękna, wielka, zielona polana ze sporą górką, trochę sosen, niski, odsłonięty brzeg na którego krawędzi rosną z rzadka drzewa, których fantastycznie powykrzywiane korzenie odsłania podmywająca je fala. Nieopodal szumiące trzcinowisko, trochę chaszczy. Woda kryształ. Słoneczko jeszcze w miarę wysoko, ale już światło dnia zmienia się powoli na kremowe. Wiatr szumi w koronach drzew. Bajecznie! Nagle nie wiadomo skąd pojawia się przed nami starszy, krewki mężczyzna w pelerynie khaki. Ponieważ wcześniej Bosman opowiadał o pewnym archeologu z wyspy na jeziorze Białym, to natychmiast zostały przypisane Panu Nieznajomemu wszystkie tytuły naukowe i zaszczyty sławnego odkrywcy, a kulturalny Kuba, zapewniając Pana Nieznajomego, że wszystko o nim wiemy i szanujemy strzela podeszwami sandałów, zgina się w ukłonie i przedstawia z imienia i nazwiska. Rękę Pana Nieznajomego ściskamy wszyscy po kolei z największym uszanowaniem. Nawet ja – ze zdumieniem zapewniając jak ogromnie, ogromnie mi miło, choć wiem przecież, że ten archeolog i jego stanowiska wykopaliskowe, które widziałam na własne oczy w lipcu tego roku są na innej wyspie, na innym jeziorze Białym i ze sto kilometrów stąd! Na Suwalszczyźnie, tam, gdzie nocowaliśmy zaczynając spływ Hańczą. Pan Nieznajomy rozpłynął się w uśmiechu, przyjął hołd i zakomunikował krótko : 5 zeta od kajaka, 10 od namiotu i 10 od osoby. Za klimatyczne nie liczy, bo już po sezonie. Faktury nie będzie!

Szmal dostaje w minutę, robi w tył zwrot mówiąc przez ramię, że drewno na ognisko jest tam, a kibel tam i zniknął.

Mowę odzyskujemy dopiero po pewnym czasie i po ‘międzymiastowej’.

Nie chce nam się palić ogniska. Jesteśmy zmęczeni. Każdy coś tam sobie szybko gotuje w garnku. Potem siedzimy, popijamy, gadamy. Kuba pyta, czy wiemy, jakie jest najszybsze zwierzę na świecie. No, wiadomo, że gepard. A jaki najszybszy ptak? Oho! - ornitolog kontra laicy... Dramatyczna chwila ciszy… No..??? - Ptak geparda! – objaśnia uprzejmie Kuba i z tak samo uprzejmą satysfakcją patrzy, jak nas skręca ze śmiechu. Jeszcze parę łyków herbaty i ku naszemu zdumieniu Bosman idzie do namiotu. ‘Musi’ przygotować trasę na jutro. Zapalił w środku latarkę wśród jakichś klamotów. O, zobaczcie jaki się cień zrobił na tropiku – mówię, co mi podpowiada wyobraźnia. Jakby u Bosmana w namiocie kaczka siedziała… - Ptak Bosmana! – radośnie zakrzyknęli panowie. Taaak, ten ptak nie opuści już Bosmana do końca spływu. Przypominamy mu o tym przy każdej okazji.

Coś zaszeleściło w trzcinach po lewo. Świecimy latarką. Na ścieżce stoi spore zwierzątko i gapi się na nas. To borsuk! Białe paski na pyszczku. Cholera, też będzie chciał od kajaka, namiotu i osoby? Figę dostaniesz! Zbieramy jedzenie i chowamy do kajaków pod dekle. Poszedł sobie. My też się powoli rozchodzimy do swoich chałupek.

Dzień drugi

Przed czwartą Bosman wystawia głowę z namiotu, bo obudziły go jakieś hałasy w obejściu. A… odwiedziny borsuka. Śmiecie porozwalane. Można spać dalej.

Okazało się jednak, że borsuk obejrzał dokładnie wszystkie eksponaty. To, że zabrał śmieciową reklamówkę z puszką po gulaszu nie dziwi mnie. Ale czego skurczybyk chciał od mojej ortalionowej torby na naczynia w kolorze lila, w której nie było nic do jedzenia, to już nie rozumiem. Stratę odkrywam, gdy chcę zaparzyć herbatę. W środku był karton Liptona, cukier i sól w pojemniku. Przeżywam chwilę smutku, bo myślałam, że cham wyniósł mi razem z workiem mój bezcenny filtr do wody, ale nie, jest w kajaku. Panowie pocieszają mnie. Widać, nie tylko mnie podobał się worek w tym kolorze i że to pewnie była ona. Ale ja wiem swoje. Borsuk, to borsuk. Zboczeniec i złodziej! Wybebeszoną reklamówkę z puszką znajduję w trzcinowisku, torbę psychol zabrał pewnie do nory. Ciekawe, ile jeszcze takich torebek ma u siebie w chałupie…

Odpływamy. Pogoda jak marzenie. Czyste, niebieskie niebo. Bardzo ciepło. Dobrze powyżej dwudziestu stopni. Piękno na wyciągniecie ręki. Bosman opracował trasę, zakomunikował, że mamy kawał do przepłynięcia, żeby potem pobyczyć się dwa dni nad jeziorem Kierwik. Machnął wiosłem i zniknął w dali. - Popłynął za swoim ptakiem - panowie są bezlitośni.

Piękne to jezioro Białe. Mijamy parę wysp. Las dochodzi do brzegu wzdłuż którego płyniemy. Na końcu wypływ Krutyni. Powolny nurt niesie nas wzdłuż porośniętych sosnami brzegów. Podwodne rośliny falują wraz z prądem przezroczystej rzeki. Mijamy cudowne, niewielkie rozlewiska i leśne jeziorka gdzie powietrze zatrzymane przez drzewa robi się cieplejsze, pachnące żywicą i szuwarami. Stada dzikich kaczek. Łabędzie. Żadnego człowieka na trasie. Teren odsłania się wolniutko i cywilizuje. Mijamy zakręt, na którym rośnie drzewo sandałowe. Jakaś normalna jabłonka to jest, ale obwieszona mnóstwem damsko – męskich butów. Na tabliczce napis, żeby nie było wątpliwości. Podoba nam się, doceniamy poczucie humoru.. Stamtąd już niedaleko do Babięt. Brzegi się podnoszą, sosnowy las porasta wysokie skarpy. Dopływamy do stanicy. Gdzieś hen, na wysokim klifie knajpa. Siadamy na przeszklonej werandzie z widokiem na rzekę. Słońce rozświetla wodę aż do dna. Niebo błękitną poświatą ślizga się w nurcie.

Po zupie kurkowej, solidnej porcji najróżniejszych w smaku pierogów i wygrzaniu się na słonku schodzimy na wodę.

Piękne, błogie lenistwo z pełnym żołądkiem. Płyniemy niesieni prądem, ledwo, ledwo ruszając wiosłami. W Babiętach zatrzymujemy się pod mostem i wszyscy panowie wędrują do sklepu. Oj, jak dobrze! Jak ja nie lubię sklepów! Zostaję i kładę się na karimacie. Przyjechał samochód i przywiózł jakąś młodzież i kajaki. Patrzę na nich z ciekawością. Normalnie nie mam czasu obserwować ludzi. Teraz tak. Fajne, że chcą popłynąć i czegoś doświadczyć, niefajne, jakich słów używają w rozmowie, przy dziewczynach i –dziwne - nie ma w nich radości, czy podekscytowania. Tam, gdzie są pary dziewczęta zachowują się jak smutne żonki, na których ciąży obowiązek troski o związek, a chłopcy są spięci, ruchy mają kanciaste i nonszalanckie, charakteryzujące nowicjuszy. Tylko jeden, który płynie sam, uśmiecha się do mnie szeroko z ‘dzień dobry’, więc odpowiadam chętnie i pokazuję : - odwróć wiosło, bo masz tył na przód. Zaśmiał się bez kompleksów, wiec wołam : powiedz tym z przodu, bo prawie każdy tak popłynął! - Sie zrobi! Dzięki – i wrąbuje się na płyciznę. Wysiada z łódki. -Gamoniu , jak pływasz – śmieje się, bawi go to. Widzi, że ja widzę, macha mi, wsiada do kajaka i woła : wiosła w tył zwrot! Już go lubię.

Wrócili panowie, więc w drogę. Płytka ta rzeka tutaj. Trochę płyniemy, trochę idziemy. Cienisty tunel, jeszcze zupełnie zielony, choć przyroda już łapie delikatną jesienną poświatę. Dopływamy do tamy młyńskiej. Himalaja odpina wózek. Pięknie sobie dajemy radę z przenoską. Teraz dalej rzeką, która w tym miejscu ładnie została nazwana Babięcką Strugą.

Wpływamy na jezioro Zyzdrój Wielki. Jaka przestrzeń! Rozległe, błękitne, jakby nieskończone, bo pojawiła się mgiełka i leciuteńko zasnuwając niebo wtapia się w rześkie powietrze odrealniając świat. Przestaję wiosłować.. Panowie nikną w dali. Jestem sama w ciszy. Przytomnieję, ale powolutku i przyjemnie. O, w pewnej odległości wyłania mi się z prawej Bosman. Ach, czekał na mnie. Zapalamy jego nieziemskie fajeczki. Czyżby teraz waniliowe dla odmiany?

Płyniemy powoli. Mam niesamowitą ochotę położyć się w wygrzanych trawach na słońcu. Bosman rozumie te moje chętki. Poznał mnie już trochę. Trzeba by zawiadomić Górali i Himalaję, żeby poczekali. Są z osiemset metrów przed nami, tam, na tle wyspy. Dzwonię do Mateo. Proszę, żeby zatrzymali się. Wolniutko wiosłujemy, coś tam sobie opowiadamy, śmiejemy się. Z daleka majaczą nam przy wyspie kajaki, a ludziki od kajaków w wodzie. Gdy dopływamy, są już wykąpani i raźni jak młode źrebaki. Wychodzimy na brzeg i czytamy na tablicy PTTK, ze właśnie zakotwiczyliśmy na Wyspie Miłości. Postanawiamy zostać, choć jeszcze słońce dość wysoko. Bosman żadnych Miłości nie miał w planie, ale podoba mu się tutaj i daje swoją bosmańską zgodę.

Wyspa wyłania się z jeziora jak wielki, wyrośnięty, zielony bochenek z - gdzie nie gdzie -poodkrawanymi przylepkami. W tych miejscach jest stromo, a pionowe skarpy przenikają korzenie sosen, wystające suchą plątaniną poza ich krawędź. Żółty piach klifu przerasta trawa i mech. U podnóża, ładnych parę metrów w dół szumią trzciny. W pozostałych miejscach brzeg opada łagodnie, tworząc piaszczyste zatoczki zalane idealnie przezroczystą wodą. Wyspa jest cała porośnięta trawą, mchem, poletkami jagód. Jest trochę krzaków, a nad wszystkim szumią olbrzymie sosny. Kilka miejsc po ogniskach zaczyna już porastać trawa.

Gdy przychodzę z karimatą po wygrzaniu się na słoneczku widzę, że trzy namioty już stoją. Himalaja poszedł pływać, ale już wraca. Jeszcze go nie widzę, ale już słyszę. Gromko obwieszcza, że jest goły jak święty turecki. Właśnie wyszedł z wody, gdy staję na brzegu wysoko nad zatoczką. Widzi mnie i drepcze teatralnie po plaży, trzymając rozłożone slipy przed sobą zamiast figowego liścia. Ale nie wygląda na to, żeby chciał się ubrać. Zachwala swój obecny stan i jego wygodę świecąc czterema literami, łysiną i uśmiechem od ucha do ucha.

Trochę się kręcę w różne strony, bo nie mogę się zdecydować, gdzie położyć swój pokrowiec ze śpiworem. Będę spała pod gołym niebem. Bosman zrobił już to samo ze swoim. Wybieram miejsce na wysokim klifie, tuż, tuż przy krawędzi od której odgradza mnie tylko wysoka, przepiękna sosna. Dzięki niej może nie spadnę, gdy będę przewracała się na drugi bok. Chcę czuć się jak zawieszona w przestrzeni. Chcę rano otworzyć oczy i zobaczyć daleki widok na jezioro i niezwykłą płaską wysepkę z jednym dużym drzewem o wielkiej koronie. Gdy rozmawiam z Mateuszem, odkrywam z radością, że ma podobne potrzeby odczuwania takich emocji. Podejrzewałam to już na Drawie, gdy zobaczyłam jak postawił swojego busa, w którym nocował. Po odsunięciu drzwi miał widok wprost na rzekę. Tak samo rozbija teraz za każdym razem namiot. Po odsunięciu suwaka tropiku prawie wpada do wody. Wiem o co chodzi – tak chciałoby się najeść i napić tymi cudami wokół!

Robimy jedzenie. A gdzie Himalaja? Już gotowe! Okazuje się, że popłynął po gałęzie na ognisko na brzeg, bo na wyspie wszystko spalone do ostatniego patyka. Wprawdzie Kuba z Mateo nawkładali na kajaki niewykorzystanego drewna, za które zapłaciliśmy Panu Nieznajomemu, ale było mokre. Himalaja nikogo o nic nie zapytał, powiedział, że płynie, wziął siekierę i zniknął. Wraca po dłuższym czasie załadowany po dach! No niesamowity jest! Bosman ma na to swoją teorię: to zasługa ‘międzymiastowej’ i odstawienia tych wrednych tabletek.

Po kolacji siedzimy przy ogniu w promieniach zachodzącego słońca. Obserwujemy kajak, który zbliża się przez złotoróżowe jezioro dokładnie w naszym kierunku. Czyżby właściciele wyspy po ‘kesz’? No nie, nie, nic bardziej mylnego. Przypłynęła dmuchańcem para nowożeńców. Sympatyczny, rozgarnięty chłopak i delikatna, rezolutna dziewczyna. Pożenili się miesiąc temu, dostali w prezencie kajak, no to popłynęli w podróż poślubną. Spodobali nam się. Przysiadają przy ognisku. Z sympatią ściskamy sobie dłonie. Himalaja uwielbia sytuacje z nowymi ludźmi. Dzisiaj jest jego wieczór! Zabawia wszystkich różnymi opowieściami, najczęściej medycznymi, których jest jedynym bohaterem. Kuba i Mateo skręcają się ze śmiechu, bo odkryli, że Himalaja ma choroby na wszystkie litery alfabetu. Wystarczy przycisnąć literkę, a wyskakuje mrożąca krew w żyłach opowieść. Słaniamy się ze śmiechu, a Himalaja szczęśliwy dokłada do pieca.

Gwiazdy rozświetlają niebo. Ani chmureczki. Ciepła, pachnąca noc. Wodzirej Himalaja zmęczył się i poszedł do namiotu. To samo nowożeńcy i Kuba. Zastanawiam się jak zdemoralizować te kury, z którymi Kuba chodzi spać, zwłaszcza, że wcale z nimi nie wstaje. Już parę razy wystawiliśmy głowy z namiotów z ‘namaste’ o tym samym czasie i nie był to wcale blady świt. Miło by było razem siedzieć przy ognisku do późnej nocy.

Na razie przy ogniu jesteśmy we troje. Bosman martwi się, że wytrąbiliśmy już wszystko z buteleczek. Nie, nie. Przecież ja mam w kajaku!… Ach, życie jest piękne!

Dzień trzeci.

Około czwartej pierwszy raz otwieram oczy. Oniryczny, perłowy welon spowija świat. Tylko od białej tafli jeziora połączonego z niebem odcina się jakby talerzyk, na którym rośnie bonsai. Jest może szósta. Promienie wczesnego słoneczka przedarły się przez opar. Rozświetlają talerzyk i już widać ciemniejszą linię szuwarów, odcieniami pulsuje zieleń trzcin, a drzewo stoi jak primabalerina w oczekiwaniu na solo. Nie mogę się napatrzeć. Ale.. oj, jest to dobra pora, żeby kobieta zażyła kąpieli. Biorę ręcznik i idę do zatoczki z tyłu wyspy. Jaki piękny mech! Wczoraj Mateusz znalazł parę grzybków. Może i ja poszukam? Zbliżam się do krzaków, rosnących w zagłębieniu brzegu. I nagle serce ze strachu skacze mi do gardła. Słyszę chrapliwy, basowy dźwięk: -Zajęte!

Chyba nie starczy wody w jeziorze, żebym wróciła do przytomności. Jeszcze nigdy nie miałam takiej radosnej kąpieli. No po prostu padłam plackiem!

Gdy przyszłam, śniadanie było już gotowe. Panowie przygotowali smakowicie różne pyszności. Fajnie tak- mieć gotowe i podsunięte pod nos. Bosman opowiada, że jakaś żaba nie dawała mu spać. Cały ranek skakała mu na twarz. No nie wykazał się. Całować trzeba było! Gorzej, gdyby potem zamiast żaby pojawił się napalony książę. Czary na Wyspie Miłości.. Teraz to już nic nie wiadomo..

Wesoło nam od rana. Jeszcze trochę drzewa zostało. Dopalamy wczorajsze ognisko. Przyszli nowożeńcy. Fajni, otwarci młodzi ludzie po ASP we Wrocławiu. Miło się rozmawia, ciekawi mnie ich spojrzenie na sztukę, ale panowie są już prawie gotowi. My odpływamy, oni zostają.

Przed nami piękny odcinek coraz piękniejszej rzeki. Co może być wspanialszego, niż takie włóczenie się bez pośpiechu, z tobołkami w których jest minimalna ilość rzeczy, polegając na swojej sile i sprawności. Zastanawiam się, czy dałoby się opracować taką wyprawę, żeby popłynąć zygzakiem przez Polskę od gór do morza. Albo w poprzek. Korzystając z podwózek między różnymi rzekami po drodze, lub płynąc pod prąd tam, gdzie byłoby to konieczne. Hm… spływ życia. Ciekawe, jak szybko zatęskniłoby się za domem i doceniło zwykły stół, krzesło czy łóżko. Nie mówiąc o łazience, czy odzieży pachnącej płynem do zmiękczania tkanin. Ciekawe na ile już jesteśmy wygodni i tą wygodą ograniczeni. Ciekawe, czego dowiedziałabym się o sobie? Ciekawe, czy mając czas w ogóle odważyłabym się na to?

Zamierzamy dzisiaj dopłynąć na Kierwik i tam, na leśnej polanie przy jeziorze odpocząć cały następny dzień. No i to jest ten 16-ty września! Urodziny Komandora i Bosmana w jednej osobie.. Ma również przyjść na ‘uroczystość’ Wojtek, który mieszka w pobliskim Koczku. Złocistą popołudniową godziną dobijamy do polanki. Trzeba się trochę wspiąć na brzeg. Piasek, korzenie drzew, a na górze płaska, kameralna patelenka otoczona dębowo – brzozowo - sosnowym lasem. Przed nami zniżające się już powoli słońce. Ładnie. Himalaja marudzi, że nie zmieści mu się na polanie jego trzyosobowy namiot. -Zmieścisz się! Bosman i ja znowu śpimy pod gołym niebem! Zajmiemy niewiele miejsca. Nie trafiamy mu do przekonania. Idę do lasu, ścieżynką przy jeziorze, żeby rozprostować kości. Wracam po dziesięciu minutach z koszulką pełną prawdziwków. Mmmm, ale pochodzę po lesie… Jutro… Kuba i Mateo od razu oczyszczają je i przyrządzają. Mamy królewskie danie.

Idę popływać w jeziorze. Przyszedł Wojtek z psem. Duży owczarek alzacki Misiek. Radośnie wpada do jeziora, piszczy i szczeka usiłując gryźć wodę. Morda uśmiechnięta szeroko. Istny żywioł. Potem wbiega między namioty i otrząsa się fontanną kropel, co już nam się mniej podoba więc go gonimy, Misiek znowu wpada do wody i znowu przybiega.

Podczas, gdy ja pływam, panowie obradują. Potem Kuba objaśnia mi ich nowy plan. Wcale się nie dziwię, że coś wymyślili. Jeszcze nie ruszyli się z Rabki, a już z Bosmanem śmieliśmy się, że misterny scenariusz spływu na pewno będzie wywalony do góry nogami. No więc, co ja na to… co ja na to… że jutro nie będziemy odpoczywać, tylko płynąć. I bierze na litość, że pół Polski przejechali, żeby popływać.. I że zrobimy jeszcze Bełdany, a samochody będą na nas czekały w Rucianem. A teraz pójdą do Wojtka naładować komórki i moją zabiorą, i przestawią samochody. Wrócą rowerami do Wojtka, a potem piechotą. Mam chęć mrugnąć do Bosmana – widzisz, przewidzieliśmy nieprzewidywalne. Tylko te grzyby jutro.. No dobra. Jasne, że tak.

Zostajemy z Himalają. Trzeba zrobić urodzinową kolację, korzystając, że Wojtek do nas przyjdzie na wieczór. Himalaja jest skwaszony. Wie, że jak coś robię, to nie słucham jego monologów. A ma potrzebę uraczyć nimi każdego z wylewnością i w dobrej wierze. Wkurza go moja niewdzięczność. Złość wyładowuje na namiocie. Przeciąga cały majdan z jednej strony polanki na drugą i z powrotem. Uch, jaki zły! Zostawiam więc gary i idę do niego. Chodź, to ci pomogę. Tu masz płasko, tu będzie wyjście, co ty na to? Trochę poprawił po swojemu przedstawiony projekt zagospodarowania przestrzennego i zdaje się, że jest gotów do współpracy. Rozstawia się.

Robię jedzenie. Mamy niestety o jeden duży garnek za mało. Himalaja ma w czeluściach swojego kajaka naczynia, ale wygląda to jak duży komplet małych salaterek. Himalaja, zobacz, czy Bosman ma na wierzchu gary? Nie ma. Przypominam sobie, że Kuba ma duży garnek. Przez najbliższe czterdzieści minut Himalaja ustala telefonicznie i smsowo jaki jest numer do Kuby, żeby uzyskać zgodę na grzebanie w jego rzeczach i znaleźć upragnioną zdobycz – menażkę. Cała akcja idzie przez Bosmana. Widzę ile pasji w to wkłada, jak bardzo się angażuje, jaki staje się energiczny. I skuteczny. I ile mu to daje zadowolenia. W ogóle zapomniał o monologach i własnej osobie.

No, mamy wszystko przygotowane. Gdy panowie pojawiają się na polanie Mateusz pada na ziemię. - No Kuba chciał go zamordować! Na tych rowerach to jechali razem dwie minuty, potem zobaczył plecy Kuby, a potem już widział tylko ciemność przed oczami. - Mateo, to proste, jeśli chcesz uprawiać z Kubą sport, to wykup sobie zawczasu polisę na życie i ‘obstaluj jesionkie’ jak to mówią w Warszawie na Szmulkach.

Na środku polanki na Bosmana czeka złote zawiniątko ze złotą wstążeczką, a w środku dmuchana poduszka, żeby nie musiał podkładać sobie worka z butami pod głowę do spania. Odśpiewaliśmy sto lat i bierzemy się za jedzonko. Potem do kubeczków leje się elegancki szampan ufundowany przez Bosmana, który można zagryzać prażonymi migdałami. Było i mięsko i ser smażony i warzywa duszone i grzyby i ryż, którego doglądał osobiście podczas ‘procesu dochodzenia’ Himalaja. A to wszystko przy ognisku, które pięknym blaskiem oświetlało drzewa, ludzi i zwierzęta.

Jedynie Mateusz był trochę zakłopotany, bo się okazało, że przepiękny przewodnik po rzekach w albumowym wydaniu, który przygotowali z Kubą na prezent został w jego samochodzie.

 

Dzień czwarty

Dopijamy urodzinowego szampana. Zostało po szklanie. Wszyscy w świetnej kondycji, jedynie Bosman jest o rok starszy, co wzmacnia jego komandorski autorytet.

Powietrze dzisiaj staje się jakieś inne, choć mamy słońce i ciepło. Na niebie mnożą się cienkie piórka chmur. Układają się w kaskady spowite białawymi pajęczynami. Będzie zmiana. Kuba nie poddaje się mojemu wrażeniu, ogląda fronty pogodowe w necie, uspokaja, ale ja mam swoje obserwacje, które mnie raczej nie zawodzą, no i czuję to ‘sobą’. Dzisiaj rozbijam namiot. Może padać w nocy.

Ale na razie płyniemy przez jeziora Zdróżno i Uplik na niesamowite, zielonkawe jezioro Mokre, które kończy się jazem, więc czeka nas przenoska. Himalaja, jesteś wielki z tym swoim wózkiem! Wpływamy na przepiękny odcinek rzeki, który jest jednocześnie rezerwatem przyrody. Teraz każdy płynie sam. Wokół przyroda i rzeka jest taka, że nawet nie chce się gadać. I tak dopływamy do Krutynia, mijając po drodze szerokie tratwy z turystami. Przeważnie z Niemiec.

W stanicy przywiązujemy kajaki do pomostu i idziemy coś zjeść do knajpy przycupniętej na skraju wody. Po dłuższej chwili przychodzi Bosman bardzo dziwnie zmoczony –od pas w dół i cała ręka, po bark. Bosmanie, skąd ty wracasz? Jakoś nie możemy dopasować ‘obrażeń’ do sytuacji. No cóż. Nurkował za tym swoim składanym kieliszkiem, co to go używał aż do zmęczenia materiału. Wypadł z kajaka pod pomost, a Bosman za nim.

Obsługuje nas fajna kelnerka. Zaciekawia mnie. Odbiera od nas zamówienie przekomarzając się z panami, zwłaszcza z Himalają ze swobodą, refleksem i dowcipnie. A na koniec przynosi takie dobre rzeczy, że chyba od każdego z nas dostaje niezły napiwek za całokształt. W każdym razie, gdy już odchodzimy, jeszcze wystawia głowę z kuchni życząc nam dobrej podróży.

Znowu nam błogo. Płyniemy dalej, nie mając specjalnie sprecyzowanego miejsca, do którego chcemy dotrzeć. Jak nam się coś po drodze spodoba, to staniemy. Mateusz śpiewa sobie różne turystyczne piosenki. Dołącza do niego Kuba i płyną tak przede mną wyśpiewując w duecie. Nie wszystkie piosenki znam, niektóre mruczę pod nosem, nie chcę głośno, bo bardzo dobrze im to wychodzi beze mnie. Miłe to jest, takie beztroskochłopięce. Podpłynął Bosman. Zapalamy fajeczki i słuchamy razem.

No, komandor jest zaniepokojony, że już robi się późnawo. Wpłynęliśmy w taki odcinek rzeki, gdzie brzegi są niskie, las zmienił się na liściasty, ciemny. I jest pochmurno. Bosman wyrywa się do przodu, szuka miejsca. Podpływa do jakiejś ciemnej polanki, która może spełniłaby zadanie biwaku, gdybyśmy byli zdesperowani, ale jeszcze możemy sobie pozwolić na płynięcie, a poza tym na mnie to miejsce robi jakieś przygnębiające wrażenie i od razu komunikuję, że ja tu nie staję. Aż trochę mi głupio, że tak stanowczo odmawiam. Płynę dalej pierwsza i po czterystu metrach przystaję przy brzegu, który podniósł się lekko ponad zakole rzeki. Jest piasek, wielka polana, sosnowy las, płasko, trawa, miejsce na ognisko. Na końcu polany stoi ambona ze świetnym widokiem na biwak. Ciekawe, na co polują tutaj myśliwi..

Bosman twardo nie rozbija namiotu. W wieczorną rosę rzuca swój amerykański pokrowiec ze śpiworami.

Pora kolacji. Nie palimy ogniska, bo nie znajdujemy w pobliżu chrustu, a nie chce nam się daleko chodzić. Bosman opowiada, że płynął sobie spokojnie, gdy nagle z wody wyskoczyła ryba, dała mu z liścia w komandorskie oblicze, przefrunęła nad kajakiem i zniknęła w rzece. Bosman nie może się nadziwić - to żaba, to kieliszek, to ryba, no wszystko, wszystko się na niego uwzięło. A w nocy jeszcze po naszej polanie chodziły jelenie i ryczały, no bo to przecież pora rykowiska. Po połowie września już przecież!

Dzień piąty

Nad ranem pada lekka mżawka. Zwijamy powoli wilgotne namioty. Tylko Bosmana namiot jest suchy. Bo nie używał! Poszłam obejrzeć ambonę. Leżało pod nią parę suchych desek. Panowie z lasu powyciągali trochę gałęzi. Rozpalamy ogień. Bardzo lubię poranne ognisko. Zawsze, gdy pływam Wisłą towarzyszy mi jak pies – wieczorem, w nocy, aż do wypłynięcia po śniadaniu. Wspomnienie gorącej kawy o świcie przy ścielącym się dymie z pachnących wierzbowych gałęzi jest już w moich wspomnieniach na zawsze. Tak jak i ciepły, głęboki piasek w którym można się wymościć i leżeć godzinami z książką.

Nie spieszy nam się. Powoli ustępuje z nad łąki wilgotny opar. Dym snuje się nisko, majestatycznie. Chmurzy się cały dzień. Spadł deszcz, ochłodziło się. Gdzieniegdzie przy rzece pojawiają się murowane domki z czerwonymi dachami, czasem można zobaczyć strzeliste wieżyczki kościoła.

Płyniemy przez fantastyczne, podmokłe trzcinowiska. Czyściutka rzeka wytyczyła sobie głębokie koryto, a z szuwarów rosnących wzdłuż niej wydobywają się tajemnicze szelesty i poszumy w słabych podmuchach wiatru. Jednolita szarość spowijająca niebo zaczyna się delikatnie rozrywać pokazując tu i tam kawałeczki błękitu. Powoli z tych szarych kawałków zaczynają zwijać się chmury, jakieś cumulocośtam - nie mam ambicji, żeby to pamiętać. Wiem natomiast, że spod takich chmurek wieje, ale nie pada i jestem pewna, że jeszcze zobaczymy słońce.

Płyniemy leniwie przed siebie. O dość wczesnej porze dopływamy do świetnej polany tuż przy rzece. Wieś Iznota. Znajdujemy w przybrzeżnych krzakach leżącą tabliczkę informującą, że pole namiotowe jest nieczynne, ale przewracam ją, tak jak leżała tekstem do dołu i zapominam. Podoba nam się tu. Ale jeszcze nie zdążyliśmy rozbić namiotów, gdy pojawia się Pani Nieznajoma, starsza kobieta po opłatę. Dostaje pieniądze, informuje, żebyśmy w miarę wcześnie odpłynęli, bo ten biwak jest czynny tylko w sezonie. Teraz okupują go wędkarze. I jeśli będziemy palić ognisko, to tylko takie malutkie.

Szybko rozstawiamy namioty, żeby się wysuszyły. Bosman twardo będzie spał w pokrowcu. Jest chłodnawo i wietrznie.

Akurat robimy kolację, gdy na polanę wjeżdża samochód. Rejestracja z moich stron. Już przez szybę kierowca pokazuje gestami swoje niezadowolenie. Podjeżdża nad samą wodę. Otwiera drzwi.. Oho! - myślę sobie – żadnych złości proszę pana! Nawet niech pan nie próbuje… Zanim wysiadł, podchodzę do niego i częstuję czarującym uśmiechem. – Dzień dobry, Otrębusy witają Pruszków! Wiemy, że teraz z tej polany korzystają wędkarze, ale pozwolono nam się rozbić i już nawet zapłaciliśmy za to. Jutro już nas nie będzie - znów czarujący uśmiech. Pan zbity z tropu łagodnieje w oczach. Na to podchodzi Kuba i błysnąwszy kulturą wysoką mówi, że wita go ‘leśnik z Małopolski’ i coś tam jeszcze jedwabistym tonem.. Pan nie jest przygotowany na żadne powitania i subtelne uprzejmości. Ma proste potrzeby. Chce popłynąć łódką i złowić rybę. Zapomina języka w gębie i mięknie zupełnie. Na koniec okazuje się, że Kuba i Mateusz chętnie pomogą przenieść silnik z samochodu do łodzi. Pan zamienia się w okaz wdzięczności. Zmiana radykalna trwała może cztery minuty. Może zbiorowo moglibyśmy prowadzić terapię?

Idę na spacer. Przede mną piękne wzgórze z łąką i las. Z góry widać naszą wioseczkę. Przycupniętych parę wiejskich chałupek. Żadnych upraw, tylko nieużytki, piaszczysta droga, stare drzewa owocowe przy domach. Ale ludzie są. Gdy ich mijam mówią do mnie - Keine Pilzen, ja? Nie ma, nie ma… Rozkładają ręce. Hmm… Wcale się nie dziwię, że nie ma. Pewnie się po lasach przed Niemcami chowają i wychodzą dopiero w nocy…

Nie było mnie dłuższą chwilę. Przez ten czas panowie przynieśli z lasu kilka metrów sześciennych drewna. Dużą, suchą sosnę. Już zdążyli rozpalić ogromne ognicho. Nic nie mówię, ale widzę, że pójdzie z dymem polana z pomostem i rzeką, oraz pobliski lasek. Ale cieplutko! Siedzimy przy ogniu. Panowie wygłupiają się, ja wpadam w jakiś sentymentalny nastrój. Ostatnia nasza noc. Została nam jakaś reszteczka whiski, ale coś nie możemy się z nią rozprawić. Górale nie piją, Mateusza pobolewa żołądek, mnie nie smakuje. Bosmana jakoś szybko morzy sen, poszedł do swojego pokrowca i zagrzebał się w śpiworach. Kuba pokręcił się przy ogniu, to z przodu, to z tyłu, poogrzewał kurtkę, gołe nogi i pożeglował na swoją grzędę. Himalaja pobył jeszcze trochę, ale niedługo.

O tej porze proszę panów, to ja łapię drugi oddech! Nie chce mi się spać. Na szczęście Mateo zostaje. - Co z tym twoim samopoczuciem Mateusz? Zaparzę jeszcze raz miętę, co ty na to. Tam na brzegu zostało jej jeszcze trochę. Bierzemy latareczkę i idziemy o północnej godzinie rwać zioła przy księżycu . Wiatr przegania czarne chmury po niebie, raz zasłaniając, to znów odsłaniając srebrnozłote światło. Mam już w ręce spory bukiet. Ach, jak oszałamiająco pachnie. Mięta jest wilgotna od rosy, która perli się na listkach przezroczystymi diamencikami. – Chodź Lucy, opłuczemy ją w rzece, bo może któryś na nią nasikał ...

Przy ognisku piłam różne rzeczy, ale nigdy ziół. Popijamy gorące z kubeczków i gadamy o życiu. Wypalamy cały zapas drewna do ostatniej gałązki, a potem siedzimy jeszcze przy żarzącym się popiele, bo nie skończyły się nam tematy. Ale brr, zrobiło się zimno. W czajniczku z miętą już pusto. Znowu ryczą jelenie. Czas zanurkować do namiotów.

Dzień szósty

Rano budzi mnie warkot silnika i bluzg. Oho! Wędkarze przyjechali! Znowu bluzg, tym razem z przekleństwem, że ten cholerny namiot ‘na środku drogi’ rozbity i przejechać nie można. Słyszę Mateusza, który mówi, że jeszcze właściciel dosypia, na co znowu bluzg. Orientuję się, że to o mnie chodzi i mój namiot. Nooo, nie jestem mimozą i nienawidzę chamstwa, a już zwłaszcza, gdy mnie ono budzi. Wygłaszam gromko krótkie ‘oświadczenie’, które jest przeciwieństwem laudacji, ale bez pomocy wulgaryzmów. Znam je wszystkie, ale nie przydają mi się, bo siła zawiera się w czym innym. Zrobiło się cicho. Po wyrażeniu swojej dezaprobaty w estetyce, której panowie wędkarze nie znają mówię następnie:

- A w ogóle, to dzień dobry!

- Dzień dobry! – słyszę pokorną odpowiedź.

No, i o to chodziło. Chyba panowie wędkarze niewygodnie się poczuli ze swoim zachowaniem. Okazało się za chwilę, że dołożyli starań i udało im się przejechać, omijając i mój namiot i wszystkie wysunięte linki. A gdy za chwilę podjechał nasz wczorajszy pan od silnika do łódki i Kuba z Mateuszem poszli mu pomóc, jak staremu znajomemu, to gapili się zdezorientowani z głupimi minami.

Przed Bełdanami Krutynia rozlewa się szeroko tworząc rozległe, zalane wodą bagno. Jest piękna pogoda, ciepło i zacisznie. Duże liście grzybieni pokrywają błękitne przestrzenie, gdzie wygrzewają się łabędzie i kaczki krzyżówki. Chętnie bym tu trochę została, ale panowie szukają wyjścia na jezioro. Jeszcze paręset metrów i wypływamy na szeroką, wodną przestrzeń zasnutą leciuchną jesienną mgiełką.

Buja. Wiatr, tak ze 3 stopnie, ale gdy przybiega szkwał, to czwórkę mamy jak nic! Woda wypiętrza się i płynięcie staje się fajną zabawą, bo obraca nas na szczytach fal, jak w tańcu. Nie jest niebezpiecznie. Poza tym trzymamy się dość blisko na wszelki wypadek. Ale wiatr słabnie i w komfortowych warunkach, w ciepłym słońcu dopływamy do Rucianego w okolice śluzy Guzianka. Tu już stoją samochody, które czekają na załadowanie kajaków. Potem idziemy zjeść ostatni wspólny posiłek do smażalni ryb na górze. Mateusz wyjmuje album. Zapomniany prezent urodzinowy.

Mateo poprzedza wręczenie krótkim wstępem, że oto.. i dlatego.. i z najlepszymi życzeniami.. Ale sprawiamy niespodziankę! Bosman jest zaskoczony i bardzo się wzrusza, jakaś przezroczysta kropelka kapie mu z oka.

Żeby utrzymać atmosferę spływu, do książki została wpisana dedykacja :

„Miej zawsze wiarę w przyjaciół i nieustannie podążaj za Swoim Ptakiem”…

Kuba opatruje to rysuneczkiem będącym- coś jakby wizerunkiem dzięcioła rażonego piorunem.

 

I to koniec. Górale zawracają do gór, my z Himalają i Bosmanem zostajemy jeszcze jeden dzień u Wojtka w Koczku.

 

Trasa:

13/09/2020 Pustniki n. j.Gielądzkim-Sorkwity-jez.Lamparckie-jez.Lampasz- rz.Krutynia (Sobiepanka)-jez.Kujno- jez.Dłużec- jez.Białe. ok 26 km

14/09/2020 jez.Białe- jez.Gant-rz.Krutynia (Babięcka Struga)- jez.Zyzdrój Wlk. Ok. 20 km

15/09/2020 jez.Zyzdrój Wlk- jez.Zyzdrój Mały-rz.Krutynia (Spychowska Struga)- jez.Spychowskie- jez.Kierwik ok.10 km

16/09/2020 jez.Kierwik- rz.Krutynia (Spychowska Struga)- jez.Zdróżno- jez.Uplik- jez.Mokre-jez.Krutyńskie- rz.Krytynia-biwak koło wsi Rosocha ok. 24 km

17/09/2020 Biwak Rosocha- rz.Krutynia-Wojnowo-Ukta- Nowy Most-jez.Gardyńskie-rz.Krutynia (Czarna Rzeka) koło wsi Iznota ok 21 km

18/09/2020 Biwak Iznota-rz.Krutynia-je.Bełdany-Śluza Gudzianka (Port jachtowy Ruciane Nida) ok 12 km

 

Był to taki wyjazd trochę „po trupach”, kiedy niemożliwe, staje się rzeczywistym. Tak, napaliliśmy się na to późnoletnie kajakowanie. I dopięliśmy swego.

Pomysłodawcą wyjazdu był Bosman, który skrzyknął ekipę, szczegółowo opracował trasę i całą logistykę. Początkowo do Bosmana przyłączyła się Lucy, później Himalaja, a na ostatniej prostej ja i Mateusz.

Spotykamy się 12 września, późnym wieczorem nad jez.Gielądzkim w miejscowości Pustniki.

 

A0 Pustniki nad jez.Gielądzkim. Tu zaczyna się nasza kajakowa przygoda

A1-A2 poranna krzątanina i pakowanie

A3-A4 wreszcie na wodzie- jez.Gielądzkie (źródła Krutyni)

A5 przeprawa pod mostkiem w Sorkwitach

A6 kajakarze i harlejowcy- brzmi nieco egzotycznie, a jednak !

A7 przed wpływem na jez.Lamparckie

A8-11 struga przed jez.Kujno

 

B0 bajeczny biwak na jez.Białe

B1 Na wyspie na jez.Białym (pow.5,6 km2) gotowi do rozpoczęcia drugiego etapu, po wysłuchaniu odgłosów rykowiska, zmagań z nieproszonym borsukiem i porannym koncercie żurawi.

B2 „czy tędy do Biabiant?” Przy wypływie Babięckiej Strugi

B3 -B5 na Krutyni (Babięcka Struga)

B6 „Himalaja”na odludnym jeziorze Gant

B7 Ninja vel Kazik – Mój rozkrok jest lepszy niż twój

BA0 wyspa miłości na jez.Zyzdrój

 

C2 toast za zdrowie Bosmana nad jez.Kierwik

C3 grzybów było w bród

C4-C5 jez.Spychowskie

C6-C7-C8-C9 nieczynna śluza „Lalka” za jez.Zyzdrój Mały

 

D0 opuszczamy gościnne jez.Kierwik

D3-4 urokliwe jez.Krutyńskie

D5-10 rz.Krutynia

E0 opuszczany biwak w rejonie wsi Rosocha

E1 poranek z siemieniem lnianym

E2 Krutynia w okolicach Ukty

E3 my się deszczu nie boimy

E4 -E10 po deszczowej nocy

E11 jak zapakować kajak ?

E12 rz.Krutynia w Nowym Moście

 

F0 ostatni etap

F1-F4 biwak nad Iznotą (Czarna Rzeką) ok 3 km przed jez.Beładany

F9-F10 na śluzie Guzianka w Rucianem -Nidzie